Nie lubię jezior w sercu miasta. Bo co to wtedy za włóczęga w dzikie, co to za wyprawa, gdy wcale nie wyjeżdżasz z miasta, gdy spotykasz więcej ludzi niż drzew. Dla wielu osób jezioro w mieście to duża atrakcja, ale ja wolę te poza miastami. Do jeziora trzeba dotrzeć, trzeba zabłądzić, trzeba się przedrzeć przez wsie, krzaki, polne drogi i łąki. Trzeba natrafić na zamkniętą bramę, szlaban, słupek albo zwalone drzewo i szukać innej drogi dojścia do wody. To jest właśnie dla mnie włóczęgowskie oswajanie przestrzeni, to jest bycie w przyrodzie i docieranie do celu, w którym sama droga jest ważna.
Nad jeziorem Biezdruchowskim najbardziej pociąga mnie wyspa w jego północnej części. Z perspektywy ekskluzywnego pomostu przy miejskiej plaży wygląda tak, jakby ptaki miały tam swoje królestwo. Zresztą nie tylko tam. Żeby się na ten pomost dostać od strony parkingu, trzeba być czujnym, by nie wdepnąć w odchody kaczek, które zawłaszczyły sobie chyba to terytorium. Mimo obecności ptactwa to nie jest jednak zbyt przyjemne miejsce. Woda jest raczej mętna (i nie pachnie ładnie), a spokój jeziora zakłóca dźwięk maszyny do Wakeboardingu i oczywiście sporo ludzi (wszak jesteśmy w mieście).
Na stronie Głównego Inspektoratu Sanitarnego można przeczytać, że wody tego akwenu są dobrze natlenione, nie występowały tu zakwity sinic, materiały smoliste, szkło, tworzywa sztuczne oraz inne odpady (dane z grudnia 2019). Dlaczego więc woda nie wydaje się zbyt przyjemna? W języku oficjalnym nazywa się to „nielegalne zrzuty odpadów” i „przydomowe oczyszczalnie ścieków” (mogły tu „zaistnieć potencjalnie”!).
Posłuchaj tego jeziora
Link do Wikipedii